Na Ogrodową proszę, czyli wspomnienia taksówkarza

W roku 1991 złapałem taksówkę – poloneza nadgryzionego przez rdzę. Wtedy podróż trwała 4 lata, bo świat obracał się jakby wolniej i częściej bywał na piśmie niż na obrazku. Widoki miałem niby z tylnej kanapy, ale wyraziste i mocne. W sumie droga sama w sobie była na tyle ekscytująca, że jej cel nie przedstawiał większego znaczenia.

Z podróży pamiętam, że moje ojczyzny, ta mała i ta duża, z trudem układały swoją młodą demokrację. To wtedy Polacy uczyli się wolnych wyborów,  odnotowaliśmy pierwszego wysłanego    e-maila i smsa, przestał istnieć Związek Radziecki, za to zaczął istnieć  procesor Pentium. Wciąż na orbitę docierały wahadłowce NASA. Internet był trudno dostępny i drogi. Mało kto przypuszczał, że wkrótce stanie się naszym światem równoległym.  W telewizji krytej strzechą ruszyły pierwsze odcinki teleturniejów FamiliadaJeden z dziesięciu, a w Warszawie otwarty został pierwszy w Polsce McDonald’s. W młodej Rzeczpospolitej nowej generacji trwała fiesta dla kreatywnych biznesmenów, mafiosów i tych, którzy zgrabnie potrafili  połączyć obie funkcje. Najlepsze lata, by ukraść i wyprać pierwszy milion dolarów, a potem ruszyć dalej. Za oceanem w Białym Domu mieliśmy starego Busha, a potem Clintona. To wtedy z wielkim hukiem odbyła się pierwsza edycja Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a  ja miałem na oku Anię z drugiego końca sali i… trzy lufy na czysto z fizyki. Moim wychowawcą był pan Zbyszek Durczok, nauczyciel matematyki, wspaniały sprzymierzeniec młodzieży, miłośnik gór i żagli, a przede wszystkim miły i uczynny facet z ogromnym poczuciem humoru i z imponującym dystansem do wszystkiego, co inni nazywali problemami.

W pierwszej klasie bolały mnie paluchy od nauki gry na gitarze, ale w końcu  nauczyłem się tych czterech akordów, na których można było oprzeć połowę tego, co świat wyśpiewał w rock’n’rollu, a przy okazji chociaż trochę skrócić dystans do Ani z drugiego końca sali. W roku 1994 polska reprezentacja nie zagrała na mundialu. Z linii montażowej zjechała ostatnia Nysa, a  Curt Cobein popełnił samobójstwo, pozostawiając krzeszowickich licealistów w głębokim smutku.  Wysiadłem z taksówki w 1995.

Jakoś nie udało mi się przewidzieć, że już po 5 latach znów będę w taksówce, ale tym razem za kierownicą. Na pozór prosta praca – wiozę swoich klientów z punktu A do punktu B. Po drodze jednak okazuje się,  że jako taksówkarz muszę być równie dobrym spowiednikiem co fryzjer i listonosz. Moi pasażerowie ładują do środka samochodu bagaże swoich marzeń o informatyce, inżynierii lądowej, scenie muzycznej i filologii angielskiej. Do tego dorzucają podręczny bagaż niespełnionej  miłości, talentu aktorskiego, pobytu na komisariacie,  gry na instrumencie i nieporozumień w rodzinie.  Taksówka mknie i meandruje pośród trudów i radości życia. Moi pasażerowie dorośleją. Z lat urokliwego nieopierzenia  i gimnazjalnego stanu umysłu przechodzą do doroślejszej percepcji świata. Patrzeć na to mogę z zachwytem i dumą, wiedząc, że wielu z nich w przyszłości rozwinie swoje talenty, a ich przedsiębiorczość da im spokojne i dostatnie życie. Cieszy też to, że nauczając ich języka angielskiego mogę przyczynić się do ich obywatelstwa europejskiego i światowego. Chociaż czasami przychodzi do głowy smutna refleksja, że to, co im daję, to również paszport do emigracji zarobkowej i gwóźdź do trumny polskiej demografii.

Dla moich pasażerów trzyletnia podróż, to pewnie najbarwniejszy slajd z całego życia. To nie tylko wielogodzinna nauka i mozolne przygotowania do egzaminu maturalnego. Liceum to burzliwy czas projektowania samego siebie i odkrywania własnej wolności. Moja zaś rola w tym procesie to dodać młodym inspiracji, na różne znane mi sposoby. Czasami zrobimy nocny maraton filmowy, czasami ruszamy w szaloną podróż do Bawarii. Kiedy zaś zabieramy się za granie muzyki rockowej, nasza taksówka zamienia się prawdziwy rollercoaster. Kiedy to piszę, mamy dzień 25 kwietnia 2015 r. Mkniemy z zawrotną prędkością. Właśnie wczoraj nasz zespół Plan B wprawił szkołę w przyjemne wibracje, a już dziś pakuję walizkę, by zabrać kilkoro uczniów w podróż do tureckiego miasta Izmir. Wszystko cierpliwie znosi Ania z drugiego końca sali, z którą od wielu lat mieszkam pod jednym dachem.  Czy uda się odpocząć po powrocie? Nie ma mowy. Już za moment wpadniemy w maturalne turbulencje, by chwilę później obchodzić 70-lecie naszej szkoły. A później czeka nas tygodniowy odcinek specjalny, czyli wizyta naszych gości ze szkoły partnerskiej w Monachium.

Ale to dobrze. Niech moja taksówka mknie, zanim na różnych dworcach i lotniskach wysiądą z niej kolejni pasażerowie. Niech się dzieje dużo, barwnie i zaskakująco, bez nudy i rutyny,  bo powtarzając za Janem Sztaudyngerem, stabilizacja dla motylka to… szpilka.

 

                                                             Marcin Drożdż, nauczyciel języka angielskiego